wtorek, 31 lipca 2012

Dzień 14. Dudutki

Umówiliśmy się z Jurą, że Paul i ja podjedziemy na jego stację metra, by stamtąd wyruszyć razem do Dudutek. Kiedy już dotarliśmy na miejsce okazało się, że Jura jest jeszcze zajęty, więc zajęliśmy się konstruktywnym czekaniem w Cafe On, poleconej nam przez Jurę kawiarni, która znajduje się dokładnie nad wyjściem ze stacji metra Instytut Kultury. Moja konstruktywność przejawiła się w zjedzeniu kawałka tortu o nazwie tiramisu. Smak miał niewiele z nazwą wspólnego, ale ciasto wciąż było smaczne, więc się tym nie przejmowałam.


Niedługo potem dołączył do nas Jura, jednak wciąż musieliśmy czekać jeszcze na Ksenię, dlatego chłopcy postanowili zagrać w szachy, ja zaś znalazłam sobie do zabawy kolorowe klocki. Efekt mojej twórczości powinien pojawić się tu później ;) Kiedy pojawiła się Ksenia, chłopcy skończyli grę (przerywaną wieloma "Ruszyłeś się już?" - "Ja? Przecież to twoja kolej."), wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy za miasto. W zasadzie w pierwszym momencie ruszyliśmy w stronę centrum, ale po chwili Jura zorientował się, że pomylił kierunki i zawrócił. Popędziliśmy szeroką, wygodną i pustą (ale była sobota rano, więc trudno mi powiedzieć jak to wygląda w inne dni) drogą do obwodnicy.


Po drodze mijaliśmy jeden z wielu parków w Mińsku, przed bramą którego oczywiście stały rzędy samochód weselnych, a młode pary robiły sobie zdjęcia nad stawikami.


Obwodnicą dojechaliśmy do kolejnego zjazdu i na Dudutki. Początkowo główną drogą (która przechodzi pod trasą Brześć-Moskwa), później przez wioski. Wioski mnie oczarowały, moim zdaniem zachowują klimat miejsca dużo bardziej niż współczesna wieś w Polsce, niestety z okien samochodu nie udało mi się zrobić zdjęć, które pokazałyby o czym myślę. Byli nawet panowie z furmanką! Dawno nie widziałam tego w Polsce... Przez wioski należy jechać powoli, bo inaczej się nie da. Na Białorusi bardzo popularne są progi zwalniające, występują nawet w Mińsku na dużych ulicach, na wsiach było ich też bardzo dużo. Inna ciekawostka - zdarzało się, że niemal cała wioska miała to samo ogrodzenie, równą linią potrafiło się ciągnąć dosyć długo. Z jednej strony - trochę nudno, z drugiej - wyglądało to bardziej porządnie niż tysiąc pięćset różnych płotków.
Na górze widać kawałek płotu, a na dolnych zdjęciach, to chyba jedno duże (państwowe?) gospodarstwo rolne, z ciągnikiem na postumencie przy wejściu.
Było nieco chłodno, ale pogoda i tak znacząco się poprawiła w stosunku do wcześniejszych deszczowych dni. Słońce nie piekło za mocno, może też dzięki temu okolica była bardziej wdzięczna i fotogeniczna.

Jechaliśmy do Dudutek, nie bardzo wiedząc czego się właściwie spodziewać. Jura podesłał mi link do artykułu, ale oczywiście po rosyjsku. Wynikało z niego, że impreza w Dudutkach to białoruski sposób świętowania rocznicy Grunwaldu, ale nie wiedziałam za bardzo, jak to wygląda. Na zdjęciach można było zobaczyć ludzi w strojach z epoki, jednak nie zastanawiałam się i nie próbowałam doczytać jak dokładnie wygląda impreza. Na miejscu powitał nas sznur samochodów na poboczu, a potem drewniany wiatrak i cerkiew. Obok cerkwi ulokowano pole namiotowe, a po przeciwnej stronie drogi parking.
Na miejscu trzeba było kupić bilet. Koszt 50 000 rubli, czyli jakieś 25 zł. Tyle w gotówce miałam, ale nie więcej. Zarówno banknoty 50 000 jak i 1 000 są niebieskie i trochę się przeliczyłam sprawdzając zawartość portfela. Na szczęście na miejscu był bankomat - dokładnie przy kasie. Chyba zależy im, żeby ludzie mogli wydawać u nich dużo pieniędzy, bo jak się okaże - jest na co. Bilet dodatkowo upoważniał do spróbowania lokalnych serów.

Na miejscu tłum ludzi oglądał zmagania rycerzy, którzy stawali w szranki w walce na miecze. Wyglądało to całkiem ciekawie, dopóki jeden z rycerzy się nie zagapił i nie zdzielił po głowie rywala, który chwilę przed tym zgubił swój hełm. Trzy razy. Albo pięć. Może więcej. Sytuacja wyglądała nieciekawie, na szczęście chyba obyło się bez rozlewu krwi, jednak pisk i szlochy wydawane przez przerażone białogłowy słychać było jeszcze długo. Ja też jakoś się nie zachwyciłam i poszłam oglądać inne atrakcje.

Jedną z możliwości było obejrzenie straganików. Poza typowymi zabawkami Made in China, dostępne były też różne elementy strojów i biżuterii prawdziwych średniowiecznych obywateli.
W przerwie walk poszliśmy ustawić się w kolejkę do Serowarni. Przed wejściem trwały tańce na średniowieczną modłę. Ksenia i Jurij poszli poskakać, a ja z Paulem pilnowaliśmy miejsca. Na miejscu, po okazaniu paragonu za zakup biletu, dostawało się zestaw jak widoczny na zdjęciu (tu akurat porcja na 3 osoby). 

Ludzie przed nami załapali się na jakieś lepsze pieczywo (chleb), nam zostały tylko bułki. Do tego masło - pyszne, delikatnie słone, oraz trzy rodzaje sera. Nie różniły się smakiem, tylko dodatkami - ten zielony to chyba z koprem, a ciemny zgaduję, że z kminem (białoruska nazwa brzmiała podobnie).

W następnym budynku - stare samochody! Biały to GAZ M21 Wołga, szary/kremowy to GAZ M20 Pobieda, czyli samochód na którego licencji  FSO produkowało Warszawę :) Zielony i żółty to Moskwicze 402(?) i 400/401.
Był też garbus, przy którym (kolejna) młoda para urządziła sobie sesję zdjęciową (a rodzina czekała...).
Jednak za największe cudo uważam ciągnik z 1935 roku oraz maleńki samochodzik firmy SMZ.
Następnym punktem był niepozorny barak, który prawie ominęłam. A w środku cuda przedwojennej techniki! Nie będę próbowała ich nazwać ;) ale jak ktoś chce się czegoś dowiedzieć, to tabliczkom chyba też robiłam zdjęcia, mogę próbować dodać jakiś opis. Najbardziej podobała mi się sieczkarnia, z wielkim napisem "Poland", produkcja Bracia Szapiro (słowo sieczkarnia jest na szczęście identyczne w języku, w którym przygotowano opisy ;))
Kolejny punkt - zagrody. W gospodarstwie skansenu są krowy, kozy, konie, dziki, świnie, króliki i strusie. Co się dało, to nakarmiłam sianem. Zostałam zaakceptowana przez większość zwierząt, Paula niektóre po prostu zignorowały, mimo ogromnej ilości siana w dłoni.

Następny punkt - domki różnych zawodów. Kuźnia była jakoś mało kuźniowa, ale za to zachwyciło mnie wyplatanie ze słomy. Pani robiła to na bieżąco i robiła przepiękne rzeczy. Nie mogłam się powstrzymać i narobiłam zakupów - kolczyki, opaskę i magnesy. Nagrałam też film z wyplatania, który postaram się wrzucić po powrocie do domu (tu nie mam jak).
Oprócz tego były jeszcze chaty z tkaninami, wyrobami z wikliny, z drewna, ale już zamykane z powodu później pory, więc nie mogę zdać z nich dokładnej relacji, bo zdążyłam tylko zerknąć.

Po bitwach rozpoczęły się koncerty i tańce. Występował m.in zespół Stary Olsa, który rekonstruuje renesansową muzykę. Można spróbować działu viedo na ich stronie.

W przerwach koncertu był czas na głupie fotki... :D

Widać moją opaskę i kolczyki :)

Następnie ja zostałam pilnować kocyka, a towarzystwo poszło tańczyć. Przy okazji Ksenia zapoznała dziewczynę, która postanowiła pokazać nam prawdziwy obóz. Na początek jednak strój.

Wszyscy mieszkają w specjalnie przygotowanych namiotach, gotują w kociołku nad ogniskiem, jedzą z drewnianych naczyń i piją z glinianych kubków. Do tego na zdjęciu lampa z prawdziwej byczej kiszki.
Na miejscu spotkaliśmy Polinę, przesympatyczną absolwentkę architektury na BNTU i zostaliśmy zaproszeni do ich stołu. Zostaliśmy poczęstowani ugotowanym przez Polinę obiadem - mieszanką wszystkiego, co było pod ręką. Pycha! Następnie ugoszczono nas piwem i zaproszono do rozmowy. Ksenia wróciła do Jury, który pilnował naszych rzeczy, a ja i Paul braliśmy udział w przezabawnej międzynarodowej rozmowie po angielsku, polsku, białorusku, rosyjsku, niemiecku i francusku. Więcej języków nie pamiętam, ale nie znaczy, że ich nie używaliśmy ;)

Więcej zdjęć można obejrzeć na przykład tutaj.

6 komentarzy:

  1. Na takim festynie brakuje tylko wypożyczalni strojów, aby poczuć się jak dawnych "dobrych" czasów, a jaki ubaw był by w przymierzaniu tego wszystkiego ;P

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mi się podoba to zdjęcie z dzieckiem. Cudną ma minę - taki mały chochlik

    OdpowiedzUsuń
  3. Niektóre (nie tak wypasione) elementy stroju można było kupić. Ale nie na przeciętną kieszeń taka zabawa. Te osoby, które występują, w dużej części szyją same (oczywiście ręcznie, dla zachowania autentyczności)
    Młody był cudowny, nie rozumieliśmy się za grosz, ale pogadać, pogadaliśmy :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Urzekająca jest też białogłowa z komórką przy uchu :) Ten "obóz" wydaje się całkiem spory - dużo osób w nim mieszkało? I czy byli to przedstawiciele jakiegoś stowarzyszenia rycerskiego lub czegoś podobnego?

    OdpowiedzUsuń
  5. To osoby, które są w różnych klubach i bractwach, chłopaki są rycerzami i walczą w pojedynkach, dziewczyny głównie spacerują i gotują obiady. Oraz opatrują rannych, co też się zdarza...

    OdpowiedzUsuń