wtorek, 31 lipca 2012

Dzień 14. Dudutki

Umówiliśmy się z Jurą, że Paul i ja podjedziemy na jego stację metra, by stamtąd wyruszyć razem do Dudutek. Kiedy już dotarliśmy na miejsce okazało się, że Jura jest jeszcze zajęty, więc zajęliśmy się konstruktywnym czekaniem w Cafe On, poleconej nam przez Jurę kawiarni, która znajduje się dokładnie nad wyjściem ze stacji metra Instytut Kultury. Moja konstruktywność przejawiła się w zjedzeniu kawałka tortu o nazwie tiramisu. Smak miał niewiele z nazwą wspólnego, ale ciasto wciąż było smaczne, więc się tym nie przejmowałam.


Niedługo potem dołączył do nas Jura, jednak wciąż musieliśmy czekać jeszcze na Ksenię, dlatego chłopcy postanowili zagrać w szachy, ja zaś znalazłam sobie do zabawy kolorowe klocki. Efekt mojej twórczości powinien pojawić się tu później ;) Kiedy pojawiła się Ksenia, chłopcy skończyli grę (przerywaną wieloma "Ruszyłeś się już?" - "Ja? Przecież to twoja kolej."), wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy za miasto. W zasadzie w pierwszym momencie ruszyliśmy w stronę centrum, ale po chwili Jura zorientował się, że pomylił kierunki i zawrócił. Popędziliśmy szeroką, wygodną i pustą (ale była sobota rano, więc trudno mi powiedzieć jak to wygląda w inne dni) drogą do obwodnicy.


Po drodze mijaliśmy jeden z wielu parków w Mińsku, przed bramą którego oczywiście stały rzędy samochód weselnych, a młode pary robiły sobie zdjęcia nad stawikami.


Obwodnicą dojechaliśmy do kolejnego zjazdu i na Dudutki. Początkowo główną drogą (która przechodzi pod trasą Brześć-Moskwa), później przez wioski. Wioski mnie oczarowały, moim zdaniem zachowują klimat miejsca dużo bardziej niż współczesna wieś w Polsce, niestety z okien samochodu nie udało mi się zrobić zdjęć, które pokazałyby o czym myślę. Byli nawet panowie z furmanką! Dawno nie widziałam tego w Polsce... Przez wioski należy jechać powoli, bo inaczej się nie da. Na Białorusi bardzo popularne są progi zwalniające, występują nawet w Mińsku na dużych ulicach, na wsiach było ich też bardzo dużo. Inna ciekawostka - zdarzało się, że niemal cała wioska miała to samo ogrodzenie, równą linią potrafiło się ciągnąć dosyć długo. Z jednej strony - trochę nudno, z drugiej - wyglądało to bardziej porządnie niż tysiąc pięćset różnych płotków.
Na górze widać kawałek płotu, a na dolnych zdjęciach, to chyba jedno duże (państwowe?) gospodarstwo rolne, z ciągnikiem na postumencie przy wejściu.
Było nieco chłodno, ale pogoda i tak znacząco się poprawiła w stosunku do wcześniejszych deszczowych dni. Słońce nie piekło za mocno, może też dzięki temu okolica była bardziej wdzięczna i fotogeniczna.

Jechaliśmy do Dudutek, nie bardzo wiedząc czego się właściwie spodziewać. Jura podesłał mi link do artykułu, ale oczywiście po rosyjsku. Wynikało z niego, że impreza w Dudutkach to białoruski sposób świętowania rocznicy Grunwaldu, ale nie wiedziałam za bardzo, jak to wygląda. Na zdjęciach można było zobaczyć ludzi w strojach z epoki, jednak nie zastanawiałam się i nie próbowałam doczytać jak dokładnie wygląda impreza. Na miejscu powitał nas sznur samochodów na poboczu, a potem drewniany wiatrak i cerkiew. Obok cerkwi ulokowano pole namiotowe, a po przeciwnej stronie drogi parking.
Na miejscu trzeba było kupić bilet. Koszt 50 000 rubli, czyli jakieś 25 zł. Tyle w gotówce miałam, ale nie więcej. Zarówno banknoty 50 000 jak i 1 000 są niebieskie i trochę się przeliczyłam sprawdzając zawartość portfela. Na szczęście na miejscu był bankomat - dokładnie przy kasie. Chyba zależy im, żeby ludzie mogli wydawać u nich dużo pieniędzy, bo jak się okaże - jest na co. Bilet dodatkowo upoważniał do spróbowania lokalnych serów.

Na miejscu tłum ludzi oglądał zmagania rycerzy, którzy stawali w szranki w walce na miecze. Wyglądało to całkiem ciekawie, dopóki jeden z rycerzy się nie zagapił i nie zdzielił po głowie rywala, który chwilę przed tym zgubił swój hełm. Trzy razy. Albo pięć. Może więcej. Sytuacja wyglądała nieciekawie, na szczęście chyba obyło się bez rozlewu krwi, jednak pisk i szlochy wydawane przez przerażone białogłowy słychać było jeszcze długo. Ja też jakoś się nie zachwyciłam i poszłam oglądać inne atrakcje.

Jedną z możliwości było obejrzenie straganików. Poza typowymi zabawkami Made in China, dostępne były też różne elementy strojów i biżuterii prawdziwych średniowiecznych obywateli.
W przerwie walk poszliśmy ustawić się w kolejkę do Serowarni. Przed wejściem trwały tańce na średniowieczną modłę. Ksenia i Jurij poszli poskakać, a ja z Paulem pilnowaliśmy miejsca. Na miejscu, po okazaniu paragonu za zakup biletu, dostawało się zestaw jak widoczny na zdjęciu (tu akurat porcja na 3 osoby). 

Ludzie przed nami załapali się na jakieś lepsze pieczywo (chleb), nam zostały tylko bułki. Do tego masło - pyszne, delikatnie słone, oraz trzy rodzaje sera. Nie różniły się smakiem, tylko dodatkami - ten zielony to chyba z koprem, a ciemny zgaduję, że z kminem (białoruska nazwa brzmiała podobnie).

W następnym budynku - stare samochody! Biały to GAZ M21 Wołga, szary/kremowy to GAZ M20 Pobieda, czyli samochód na którego licencji  FSO produkowało Warszawę :) Zielony i żółty to Moskwicze 402(?) i 400/401.
Był też garbus, przy którym (kolejna) młoda para urządziła sobie sesję zdjęciową (a rodzina czekała...).
Jednak za największe cudo uważam ciągnik z 1935 roku oraz maleńki samochodzik firmy SMZ.
Następnym punktem był niepozorny barak, który prawie ominęłam. A w środku cuda przedwojennej techniki! Nie będę próbowała ich nazwać ;) ale jak ktoś chce się czegoś dowiedzieć, to tabliczkom chyba też robiłam zdjęcia, mogę próbować dodać jakiś opis. Najbardziej podobała mi się sieczkarnia, z wielkim napisem "Poland", produkcja Bracia Szapiro (słowo sieczkarnia jest na szczęście identyczne w języku, w którym przygotowano opisy ;))
Kolejny punkt - zagrody. W gospodarstwie skansenu są krowy, kozy, konie, dziki, świnie, króliki i strusie. Co się dało, to nakarmiłam sianem. Zostałam zaakceptowana przez większość zwierząt, Paula niektóre po prostu zignorowały, mimo ogromnej ilości siana w dłoni.

Następny punkt - domki różnych zawodów. Kuźnia była jakoś mało kuźniowa, ale za to zachwyciło mnie wyplatanie ze słomy. Pani robiła to na bieżąco i robiła przepiękne rzeczy. Nie mogłam się powstrzymać i narobiłam zakupów - kolczyki, opaskę i magnesy. Nagrałam też film z wyplatania, który postaram się wrzucić po powrocie do domu (tu nie mam jak).
Oprócz tego były jeszcze chaty z tkaninami, wyrobami z wikliny, z drewna, ale już zamykane z powodu później pory, więc nie mogę zdać z nich dokładnej relacji, bo zdążyłam tylko zerknąć.

Po bitwach rozpoczęły się koncerty i tańce. Występował m.in zespół Stary Olsa, który rekonstruuje renesansową muzykę. Można spróbować działu viedo na ich stronie.

W przerwach koncertu był czas na głupie fotki... :D

Widać moją opaskę i kolczyki :)

Następnie ja zostałam pilnować kocyka, a towarzystwo poszło tańczyć. Przy okazji Ksenia zapoznała dziewczynę, która postanowiła pokazać nam prawdziwy obóz. Na początek jednak strój.

Wszyscy mieszkają w specjalnie przygotowanych namiotach, gotują w kociołku nad ogniskiem, jedzą z drewnianych naczyń i piją z glinianych kubków. Do tego na zdjęciu lampa z prawdziwej byczej kiszki.
Na miejscu spotkaliśmy Polinę, przesympatyczną absolwentkę architektury na BNTU i zostaliśmy zaproszeni do ich stołu. Zostaliśmy poczęstowani ugotowanym przez Polinę obiadem - mieszanką wszystkiego, co było pod ręką. Pycha! Następnie ugoszczono nas piwem i zaproszono do rozmowy. Ksenia wróciła do Jury, który pilnował naszych rzeczy, a ja i Paul braliśmy udział w przezabawnej międzynarodowej rozmowie po angielsku, polsku, białorusku, rosyjsku, niemiecku i francusku. Więcej języków nie pamiętam, ale nie znaczy, że ich nie używaliśmy ;)

Więcej zdjęć można obejrzeć na przykład tutaj.

niedziela, 29 lipca 2012

Dzień 13.

Na początek piątku możecie obejrzeć budynek gdzie pracuję z drugiej strony. Wygląda przerażająco, co? ;)
Oprócz tego, czekoladka, którą zeżarłam czekając na odpowiedź Egora czy idzie na lunch. Ta, którą dałam mu poprzedniego dnia i która mi potem oddał. Była przepyszna. Egora się nie doczekałam i poszłam na lunch sama. Znów Lido, kartofle z sosem z kuricą. Deser znów mdląco słodki, nie wiedziałam, że na tej Białorusi lubią takie straszliwie słodkie rzeczy (a lubią, niektóre nawet jeszcze słodsze, ojej). Ledwo wróciłam z deseru, a dostałam odpowiedź od Egora, że właśnie wrócił i możemy iść. No cóż, trochę się spóźnił... Dowiedziałam się potem od Kasi, że Egor właśnie opóźnia pracę swojego projektu, bo nie może znaleźć co nie działa w jego części kodu, więc postanowiłam wybrać się znów na zakupy i dokarmić go czymś zdrowym. Nakupowałam słodyczy dla siebie, Egora i Kasi, zaniosłam im do pokoju i wróciłam do pracy. Po chwili pojawili się we dwójkę w bojowym nastroju zwracając mi słodycze, bo stwierdzili, że tym razem ich nie przyjmą. Doszliśmy ostatecznie do kompromisu, że możemy je zjeść razem w przerwie na herbatę, bo Egor właśnie wychodził, żeby jechać na weekend do Polski.
Po pracy spotkałam się znów z Jurą, Siergiejem i Paulem w Lido, żeby omówić wyjazd do muzeum w Dudutkach następnego dnia. Dopchana słodyczami tym razem nie jadłam, możecie za to podejrzeć co jedli chłopcy. W tle piłka nożna. Nie wiem kto grał, ale skończyło się 10:0 ;)
Jura znów miał angielski, a my zostaliśmy wysłani na sprawdzenie nowego klubu. Ponieważ mieliśmy trochę czasu, po drodze zaszliśmy nad rzekę. Zdjęcia będą w jakiejś notce podsumowującej Niemigę, żeby się tak strasznie nie dublowały (uwielbiam to miejsce, mogłabym tam siedzieć bez przerwy). Jako, że byłam świeżo po pisaniu poprzedniej notki o pierwszym moim pobycie tam, wiedziałam dosyć dużo i co mogłam, opowiadałam Paulowi. Siergiej włączył się do opowieści tłumacząc, że Pałac Sportu to miejsce, gdzie "Łukaszenka plays (hockey)". Paul zrozumiał to jako "Łukaszenka's place". Siergieja ta scenka bawiła przez resztę wieczoru.
Klub, do którego mieliśmy się udać, to TNT, nowe miejsce o tematyce rockowej. Okazało się jednak, że nowe ma bardziej realne znaczenie niż sądziliśmy, bo w klubie odbywała się właśnie pierwsza impreza do wejścia na którą niezbędne były zaproszenia. Tłumy na zewnątrz (widać część na zdjęciu z samochodem) czekały na otworzenie drzwi na dalszą część imprezy, ale my zrezygnowaliśmy i poszliśmy szukać innego miejsca do spędzenia czasu.
Przy okazji spotkaliśmy znajomych Jury i Siergieja - Ksenię, dziewczynę Jury, Marię - siostrę Kseni, Natalię - koleżankę z pracy Marii oraz jeszcze jedną ich znajomą, której imienia nie poznałam. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się trafić do lokalu z wolnymi miejscami, gdzie zajęliśmy się konsumpcją piwa "lokalnego", czyli Złotego Bażanta. 


W międzyczasie dołączył też Jura, dziewczyny wymyśliły kilka gier, w ramach jednej z nich Paul uczył Ksenię walca wiedeńskiego. Tylko gdzie on zgubił ramę?!


piątek, 27 lipca 2012

Dni 11-12. Nudzę się :)

Środek tygodnia to jak zwykle nudy, w związku z czym nie będę ich opisywać pojedynczo.
W środę... Nawet nie pamiętam co się działo. Na pewno zabrałam Egora na lunch do mojej stołówki. Padało przez całą drogę. Skończyło w momencie, gdy doszliśmy do drzwi budynku. Egor tym razem jadł chleb do ryżu - widać na zdjęciu :) Nie mógł zrozumieć mojego kolejnego wybuchu śmiechu, więc wytłumaczyłam się, że uważam ziemniaki, ryż, makaron za zamienniki pieczywa. Egor był bardzo dumny z siebie, bo nie je makaronu z chlebem. Ale jego tata... tak, nawet makaron :D

Przy okazji Egor nauczył się czym różnią się "pills" od "pillows" (tak mamusiu, dla Ciebie przetłumaczę: pills to tabletki, a pillows to poduszki). W drodze powrotnej za to postanowił się nauczyć trochę polskiego, ponieważ wybierał się na zakupy do Polski. Nie, Białorusinowi nie da się wmówić, że "kurwa" znaczy "cześć", ale to akurat przerabialiśmy przy innej okazji ;) Omówiliśmy podstawowe zwroty grzecznościowe, "ile to kosztuje?" i przeszliśmy do liczebników. Egor się ucieszył, że są prawie identyczne, tylko czternaście wprawiło go w takie rozbawienie, że dalszej nauki już nie byliśmy w stanie kontynuować. Nie zrozumiałam o co chodziło :(
Po południu wybrałam się z Kate na zakupy, kupiłam kolejne syrki oraz galaretki w kształcie plasterków cytrynek w okrągłym opakowaniu (mam nadzieję, że każdy wie o co chodzi:D) Galaretki znalazły szczególne uznanie u Egora, który po pierwszym poczęstowaniu przychodził co jakiś czas sprawdzać czy wszystko działa (a galaretek ubywało...)

W czwartek było zimno i na lunch wybrałam się do Lido, bo najbliżej. Wypróbowałam pieczone kartofle z kurczakiem. Uwielbiam kartofle z sosem z Lido. Może dlatego, że sosy, które wybieram, są na najlepszej białoruskiej śmietanie albo innym jogurcie ;) Kurczak zaś często jest podawany nie w panierce, tylko w czymś co wygląda jak roztopiony ser. Ale nie ciągnie się jak ser, więc nie wiem co to jest ;) Do obiadu wzięłam też deser, który smakował chałwą, ale był tak mdlący, że całemu nie podołałam. 


Tego dnia moje programy się na mnie obraziły i przestały działać, plując w siebie nawzajem niezgodnością wersji. Przeinstalowałam wszystko co możliwe, skonfigurowałam od początku, ale błędem wciąż sypało. Pomógł dopiero wezwany na pomoc Egor. Nie ogarniam co zrobił, ale zadziałało. Obiecałam mu za to kolejną porcję galaretek wymiennie z czekoladą, niestety nie otrzymałam żadnej konkretnej odpowiedzi. W związku z czym kupiłam jedno i drugie. A także czekoladę i zapas kokosowych batoników dla Kasi. Dla siebie wzięłam rachat łukum i syrki. Kiedy zostawiłam słodycze, w pokoju wybuchła bitwa. Kasia zdawała mi potem relację, że Bounty wyrwała bratu w ostatniej chwili ;) Rachat łukum było całkiem dobre, chociaż zaskoczyło mnie w pierwszym momencie, że białe na wierzchu to nie cukier puder, tylko mąka ziemniaczana ;)
Po południu nad Mińskiem przeszła ogromna ulewa, woda nie nadążała spływać z ulic. W związku z tym po zakończeniu godzin pracy nie opuściłam budynku, tylko zajęłam się uzupełnianiem wiadomości na blogu. Jednocześnie poprosiłam Egora, żeby zajrzał do mojego projektu zanim skończy ostatecznie pracę i pójdzie do domu. Egor pojawił się razem z opakowaniem czekolady, którą mu wcześniej dałam. Okazało się, że to nie dokładnie czekolada, a czekoladki. Egor uparł się, że zostawi mi przynajmniej dwie zanim przystąpił do ogarniania mojej aplikacji. Trochę mu to zajęło, ale okazało się, że część kłopotów wynika z jego błędnej odpowiedzi na moje pytanie na samym początku projektu ;) 
Projekt zanotował wreszcie postęp, biuro było prawie puste, więc pozwoliłam sobie zadzwonić ze skypa do rodziców. Egor i jego kolega siedzący za ścianą mało nie popłakali się ze śmiechu. Według Białorusinów polski to taki białoruski, tylko z "psz" na początku każdego wyrazu. 
Wciąż padało, a ja przysypiałam nad projektem, więc wyciągnęłam Egora do kuchni na herbatę.Przyniósł ostatnie dwie czekoladki i wmusił we mnie jedną. Pogadaliśmy trochę o kupowaniu elektroniki w Polsce oraz o snowboardzie.
Po 23 pogoda się ustabilizowała, a mój projekt do dalszych postępów wymagał doczytania dokumentacji, w związku z czym poddałam się i wróciłam do hotelu. W koleinach i dziurach (w Mińsku też są takie zjawiska, nic nie jest idealne ;)) wciąż stała woda i  jednemu z przejeżdżających samochodów udało się mnie ochlapać, ale lekko. Za to na przystanku na przeciwko wydziału mechaniczno-technicznego zauważyłam przeuroczą całującą się parę. Mało całujących się par wygląda w Mińsku przeuroczo, większość to pożerające się glonojady, więc wyjęłam aparat i nawet zrobiłam im zdjęcie. Do obejrzenia więc: nocny Mińsk i pracujący Egor. 

Dzień 10.

Dzień zaczął się od pięknego słonecznego poranka.

Ten chodnik przebiega obok drogi, która ma dwa pasy w każdym kierunku i tory tramwajowe na środku (bez wysepek na przystankach!!!). I wciąż znaleziono miejsce na drzewa.

Tym razem Egor zdecydował się pójść ze mną na lunch bez Kasi, wybraliśmy się do Lido. Ponieważ byłam tam dzień wcześniej z Jurą, wiedziałam, gdzie co znaleźć. Szok Egora nie do opisania ;)
Wzięłam smażone kartofle z sałatką oraz kolorowy (i drogi) przecier owocowy.
Egor jadł z kartofle z chlebem (czego niestety nie uchwyciłam na zdjęciu). Mało się nie zadławiłam ze śmiechu, kiedy zobaczyłam to pierwszy raz. Nie żeby to samo w sobie było aż tak śmieszne, raczej fakt, że mama będzie mogła powiedzieć "A nie mówiłam" :D
Okazało się, że jednak nie najadałam się wystarczająco i niedługo potem poszłam z Kasią do sklepu, gdzie odkryłam syrok. Jedna z najfajniejszych rzeczy tu - batoniki z twarogu! Wyglądają tak:
Ten górny z galaretką szczególnie przypadł mi do gustu.
Na wieczór byłam umówiona z Jurą i Paulem na piwo, Kasia obiecała, że dołączy do nas po swoich lekcjach tańca. Zanudzili nas swoimi rozmowami o programowaniu i polityce, więc uciekłyśmy od nich. Dzięki temu obejrzałam ogień na Placu Zwycięstwa. Tak, on tam naprawdę płonie!


W knajpie o uroczej nazwie "Drożdże" wypiłam kolejne piwo uznawane za lokalne - Złotego Bażanta. Zdecydowanie jedno z lepszych piw jakie piłam, ale przecież nie białoruskie...
Najbardziej urokliwy był widok z okna - na Czerwony Kościół. No i napis nad barem "Women - no shirt, free service". Niestety nie zdecydowałyśmy się spróbować ;)

Dzień 9. Nowy!


Na poniedziałek byłam umówiona z Egorem na przełożony lunch w Lido, jednak Kate tego dnia miała inne plany, a Egor stwierdził, że bez niej nie idzie. Zjadłam więc sama w stołówce uniwersyteckiej.
Jednak do Lido trafiam i tak zaraz po pracy, gdzie spotkałam się z Jurą i Siergiejem. Zdjęć nie ma, ale zjadłam bliny z jabłokiem i klukwą, czyli naleśniki z jabłkiem i żurawiną. A także dwa desery, które ostatecznie zjedli chłopcy, bo ja już nie dałam rady ;)
Jura znów miał angielski, więc zostawiliśmy go i poszłam z Siergiejem do hostelu, gdzie był już nowy - Paul z Austrii. Pokazywałam już samochód Jury? ;)
Siergiej zrobił mi po drodze zdjęcie przy jednej z wielu dziwnych scenek na ulicy Mińska. Ta jest na przeciwko mojej pracy, obok pary znajduje się domek i dwie figury dziecięce. Domek ma lustrzane szyby, plotki mówią, że za nimi czają się kamery :>
Siergiej poopowiadał trochę o szkolnictwie na Białorusi, w związku z czym ma zdjęcie przy uniwersytecie :)

Planowaliśmy spotkać się z Paulem w hostelu. Najpierw trzeba było sprawdzić, czy Siergiej w ogóle może wejść. Okazało się, że tak, pod warunkiem, że zostawi dokument, a ja swoją wejściówkę do akademika. Siergiej był zdziwiony, bo miejscowi studenci nie mogą wprowadzać gości w wakacje.
Ledwie zdążyliśmy dojść do mojego pokoju, kiedy zadzwonił Paul, że ze swoim współlokatorem czeka na dole. Przepakowałam tylko plecak i zeszliśmy do nich. Stwierdziliśmy, że można by spróbować lokalnego piwa, dlatego Siergiej poprowadził nas do baru.
Chcieliśmy spróbować lokalnego piwa, ale okazało się, że to bardzo ciężkie na Białorusi. Dla Białorusinów lokalnym piwem jest m.in. Heineken, bo nieważne, że na zagranicznej licencji, ważne, że na Białorusi produkowane. Ostatecznie wypiliśmy jasnego Talara - ciemnego nie było. Zauroczyła nas deska zakąsek - składających się m.in. z sera, koreczków z rybą, chleba. Ser - trochę przypominający osycpek - pyszny! Reszty nie próbowałam, ale chłopaki chwalili.
Dowiedziałam się, że Paul pochodzi spod Salzburga, studiuje w tej chwili w Wiedniu i zajmuje się interfejsami aplikacji na Androida.  

Kinoteatr Oktober i Zajazd Żyli Byli. Zaskoczył mnie źródłosłów słowa traktir. Według rosyjskiej wikipedii pochodzi z polskiego "traktjer (трактирщик)", a ogólnie z łaciny "tracto — угощаю". W takim razie skąd się wziął w języku polskim trakt i od jakiego słowa?... Trochę się zgubiłam :)

Dzień 8. Czy to już las, czy jeszcze park?

Niedzielę zaplanowałam raczej leniwie - spacer do ogrodu botanicznego. Na początku kilka zdjęć z drogi:

Plac przed wejściem do ogrodu, to plac Kalinina, czyli polityka radzieckiego, którego można obejrzeć na wikipedii na zdjęciu ze Stalinem i Leninem albo na pomniku:

(moi miejscowi znajomi stwierdzają, że przez takie zdjęcia nikt potem nie przyjeżdża do Mińska...)

Dokładnie po drugiej stronie prospektu Niepodległości (Niezależności) znajduje się brama Centralnego Ogrodu Botanicznego Narodowej Akademii Nauk Białorusi.

Fakty ma wikipedia, a teraz komentarz - owszem, ogród jest ogromny, jednak przeważającą część zajmuje las. Może gdybym nie pochodziła z rodziny grzybiarzy, to zrobiłby na mnie większe wrażenie. Niestety, w tej sytuacji się nie udało ;) W tym lesie można wprawdzie znaleźć ciekawsze rośliny niż w gułowskim, jednak z braku znajomości nazw w cyrylicy jak i łacińskich nie powiem Wam jakie :D

Tabliczka z jednej z alejek, założonej w 1932. Fotografowałam wszystkie kwiaty jakie spotkałam, prawie wszystkie wrzucam tu. Nie było ich za dużo.

Żeby nie było, to naprawdę ja relacjonuję :)

Kolejna para młoda, razem z całą rodziną.

Jak widać o parku trudno coś powiedzieć, łatwiej pokazać. Po sąsiedzku znajduje się kolejny park - Czeluskina. Wikipedia twierdzi, że nazwa pochodzi od parowca SS Czeluskin, czyli takiego rosyjskiego Titanica, którego załodze na szczęście udało się uratować. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się więcej, polecam odnośniki na wiki rosyjską i angielską - są dużo bardziej szczegółowe. Sam park zaś najlepiej opisany jest na rosyjskiej wikipedii, gdzie warto spojrzeć choćby dla zdjęć. Ciekawostka stamtąd - park położony jest w dawnym Komarowskim Lesie (pamiętacie Komarowskij Rynek?).
Przy wejściu sporo lokalnych fastfoodów. Spróbowałam bułki z kurczakiem i serem, naleśników z wędliną i ogórkiem oraz lodów, które były najlepsze z tego wszystkiego.
Przepraszam za prezentowanie tak wygryzionego jedzenia, ale jak wygląda naleśnik z wierzchu każdy wie ;) Bułka była całkiem niezła, naleśnik niestety śmierdzący... Jeśli zaś chodzi o lody, to smakują nieźle, tylko wafelki w paczkowanych lodach są cienkie i nijakie.

W parku znajduje się wesołe miasteczko. Niestety jako, że byłam sama z wielkim plackiem nie zdecydowałam się na żadną karuzelę.
Weszłam tylko na diabelski młyn (tak to się naprawdę nazywa? hym...)

Nie jest dużo wyższy od otaczającego lasu, więc widoki nie były powalające. Siedziałam w nieobudowanej pleksi kabince i trochę się bałam, bo dzień był wietrzny.

Dalej w parku znalazłam miejsce, gdzie mężczyźni (gdzie to równouprawnienie, też bym pograła!) grają w szachy, warcaby, karty. Niestety zdjęcie obejmujące cały plac kompletnie nie wyszło, tu tylko dwa stoły. Panowie usiłowali mi coś powiedzieć, ale nie zrozumiałam :(

Wzdłuż parku jeździ dziecięca kolejka, dzieciaki, nadzorowane czasem przez dorosłych, same zajmują się wszystkim. Są maszynistami, obsługują przejazdy kolejowe, sprzedają bilety. Tu chłopcy, którzy sprzątali ogródek przed główną stacją.